Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Często myślał o niej, a jeszcze częściej, bo już wprost bezwiednie, szukał sposobności zobaczenia jej, nie pokazywała się jednak wcale.
Próbował rozmawiać o niej, ale i to mu się nie udało, nie miał z kim: Joe od samego seansu nie zjawiał się przy stole, i wciąż go nie mógł zastać w mieszkaniu, a inni milczeli, lub co dziwniejsze, zbywali go nic nieznaczącemi półsłówkami... Widział po ich twarzach, że jakiś lęk ich krępuje, że wszyscy podczas rozmowy, nieznacznie, ukradkowo spoglądają na Mahatmę, i prędko a trwożnie milkną.
Uderzyła go ta łączność niespodziana, ale nie umiał jej wytłumaczyć.
Tak przeszły mu całe trzy dni pytań bez odpowiedzi i rozmyślań błędnych, aż znużyło go to wkońcu, zaprzestał pytać, nie mogąc jednak zaprzestać rozmyślać. Ale w cieniu tych myśli rozrastał się zwolna niepokój, jakby przeczuwanie przyszłych, niejasnych jeszcze, dalekich rzeczy — nieznanych, ale już stających się w głębiach nadchodzącego jutra...
Dlatego też to spotkanie nieoczekiwane i tak dziwne rozżarzyło w nim tę dręczącą tęsknotę.
Nie, to nie była tęsknota podobna tej, jaką uczuwał do Betsy, nie widząc jej dni parę, tęsknota miłosna za ukochaną; to było coś stokrotnie potężniejszego i zgoła niezwalczonego wolą ludzką, coś jak tęskne i nieprzeparte ciążenie asferoid, błądzących w nieskończonościach za słońcami, lub