Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ty jakąś siłą niezwalczoną trwożnego uroku, strachu nieledwie.
Ale przemógł się wreszcie i zaczął mówić prędko i dużo, by zagłuszyć własny niepokój, śmiał się jakoś nienaturalnie, zaglądał jej w oczy zbyt natarczywie, nawiązywał usilnie porwane nici, rozdmuchiwał przygasłe ognie, uciekał wprost do niej całą mocą duszy strwożonej, wszystką siłą rozbłysłego nagle uczucia, aż rozchmurzyła twarz i poczuła się jak dawniej ufną i prawie tak samo szczęśliwą, prawie tak samo...
Zatrzymał jednak skwapliwie pierwszy napotkany pusty powóz, i Betsy wsiadła.
— Wieczorem czekamy na pana z obiadem.
— Przyjdę, cóżbym robił bez tych godzin.
— Mnie one bardziej są potrzebne, bo czemżebym żyła cały, długi tydzień...
— I ja czekam na nie z upragnieniem, i ja! — zawołał szczerze.
— Zen!
— Betsy!
Skrzyżowały się słowa, spojrzenia i gorące, namiętne uściski rąk.
Za chwilę powóz zniknął w mgle, słychać było tylko głuchy tupot konia i miarkowe, głośne wołanie: Hep! Hep! Hep!...
Mr. Zenon poszedł śpiesznie w kierunku Green Parku i wkrótce jakby zatonął w zamglonych i pustych przestrzeniach; tylko gdzie niegdzie, jak