Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

by w głąb siebie przed dziwnym majakiem, jaki mu zamigotał przed oczami:
— „Oto Betsy szła naprzeciw niego... Betsy stara, przygarbiona, wynędzniała i wypełzła z urody, istny łachman ludzki, szła chwiejnie, wspierając się na kiju i patrząc w niego zapadłemi, żałośliwemi oczami niezgłębionego bólu“.
Cofnął się z przerażenia, ale nim zdołał myśl zebrać, widziadło rozwiało się w mgły, na trotuarze nie było nikogo, a przy nim, tuż, uwieszona u jego ramienia, szła Betsy, promieniejąca jak kwiat, Betsy, samo wiośniane tchnienie, młodość sama, że uśmiechnął się do niej tkliwie, jakby wyrwany ze snu przykrego.
— Czego pan szuka? — pytała, bo oglądał się podejrzliwie, nie wiedząc już, w nim się to zjawiło, czy przed nim?
— Zdawało mi się, że ktoś znajomy szedł przed nami.
— Nie widziałam nikogo, a może ma pan podwójny wzrok? — szczebiotała wesoło, zaglądając mu w oczy.
— Może — wykrztusił z trudem, blednąc straszliwie w nagłem poczuciu grozy tego widzenia. Przejął go drętwiejący chłód zagadki, ale opanował się wnet i prędko, nieznacznie spadał jastrzębiemi oczami na jej twarz i włosy; wpełzał w samą głąb szafirowych oczu, ocienionych czarnemi rzęsami, obiegał jej smukłe, młode ciało, czyhał na jej ruchy, jakby mimowoli stwierdzając ich istnienie i tożsamość.