Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

z krzykiem zrywa się i chce uciekać! A na samo jej wspomnienie trzęsie się z trwogi.
— Gorączkowe majaczenia! — powiedział śpiesznie.
— To właśnie dziwne, że temperaturę ma normalną! Ale ja znam źródło jej choroby! — szepnęła z mocą głębokiego przekonania.
Z lękliwą bezradnością spojrzał na jej twarz zatroskaną.
— To ona ją urzekła!
— Kto? — bezwiednie obejrzał się dokoła.
— Ten rudy Wampir! Ta straszna nieznajoma!
— Daisy! — I cofnął się, uderzony jakąś przerażającą myślą. — Niemożebne, obawa mąci zdolność jasnego widzenia! Nie da się to wprost pomyśleć! — mówił gorączkowo, aby zgłuszyć dźwięk imienia, wymówionego niebacznie.
— Jestem o tem najgłębiej przekonana! Nie wiem tylko, dlaczego i za co? Ale niech będzie przeklęta ta zła i niegodziwa moc! Niech będzie przeklęta! — powiedziała groźnie, i oczy jej wystrzeliły błyskawicami potężnej nienawiści. — Ja swoje dziecko obronię, choćbym sama paść miała! Ale co ono komu zawiniło? To mnie tak męczy, że nie mam ani chwili spokoju. Nadomiar złego i ciebie tyle dni nie widziałam — poskarżyła się, ocierając załzawione oczy.
— Byłem również chory! Pierwszy raz od soboty wyszedłem na ulicę.