Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/253

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A nawet, jest mi to bowiem milsze, niźli takie nudne ceremonjalności! — upierała się, zirytowana jego wzgardliwym tonem.
Ada załagodziła sprzeczkę, i poszli do Green Parku, albowiem dzień był wyjątkowo pogodny, ciepły i suchy. Po drogach snuły się tłumy i tłumy zalegały niezmierzone trawniki. Pierwszy zmierzch już opadał niebieskawemi mgłami, krzyk miasta wrzał w powietrzu, i światła jęły wykwitać w szarych groblach domów. Stanęli przed gromadką dziewczyn w białych sweterach i beretach, zajadle grających w piłkę nożną, gdy naraz Wandzia zaszeptała trwożnie:
— Mamusiu! ta pani znowu na mnie patrzy!
Ada osłoniła sobą dziewczynkę, szukając zarazem tej złowrogiej damy, stała o parę kroków, cała w czerni, jak zwykle, włosy miała miedziane, twarz dziwnie bladą, krwawe usta i szafirowe, okrutne oczy.
— Panie Zenonie! — chciała mu zwrócić na nią uwagę.
Zenon jakby nie dosłyszał, jakby zahipnotyzowany niespodzianem zjawieniem się Daisy, uśmiechnęła się do niego i przepadła w tłumach, że napróżno rozglądał się dokoła.
— Widzi pan tę rudą damę... o tam, przy klombie...
Spojrzał niechętnie we wskazanym kierunku.
— Już gdzieś zniknęła! Spotkałam ją dzisiaj po raz trzeci, tak natarczywie przyglądała się Wan-