Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/242

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pustem mieszkaniu. Stał bezradnie, znowu zapatrzony w jakieś nierozwite sploty przypomnień, wirujące mu pod czaszką huraganem obłędnych prawie majaczeń.
— Czy to ja kiedyś śniłem? A może o tem gdzieś czytałem i teraz nie mogę sobie tego przypomnieć! — męczył się napróżno, usiłując skupić choćby na mgnienie skłębiony wir przypomnień.
Naraz wszystko się w nim zawaliło, przepadając w otchłaniach niepamięci. Wychylił się raptem na szarą i smutną jaśnię dnia, jakby z pod fal wzburzonych, nie mogąc narazie pojąć, dlaczego stoi na środku pokoju? gdzie to miał iść? i co robić? Trwało to jednak chwilę, gdyż zbudziła się w nim cała świadomość rzeczywistości, że odtąd rozpoczął nowy okres zwykłego i normalnego życia. Wrócił do tej nieco monotonnej codzienności, patrząc na nią jak dawniej obojętnie i zwysoka. Traktował bowiem życie z wyniosłą pobłażliwością. Nawet towarzystwo, zbierające się przy pensjonatowym stole, nie raziło go już swojem spirytystycznem zacietrzewieniem i wiecznemi kłótniami. Spoglądał na nich, jak na zabawnych manjaków, przysłuchując się ich nieskończonym sporom z dyskretną ironją. A Daisy i wszystko, co miało z nią związek, wydawało mu się teraz odległem i tak spłowiałem, jakby rzecz dawno przeczytana w jakiejś fantastycznej książce. A przecież tak niedawno wyjechała! I Joe stracił w jego oczach swoje dawne kontury, przestał go interesować i, spotykając się