Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pamiętasz!
Właśnie był wskrzeszał wspomnienia tej jedynej i nigdy niepojętej chwili, więc na jej słowo zadrżał i spojrzał zdumiony. Siedziała spokojna, zimna, jakby z marmuru wykuta.
Jakże teraz pamiętał tamten wieczór grozy i szału!
Był u nich na wsi.
Wiosenna burza szalała na świecie, niekiedy deszcz lał strumieniami, niekiedy wicher łomotał o ściany, park jęczał, biły pioruny i migotały błyskawice.
Całe towarzystwo grało w karty w przyległym pokoju, a on w wielkiej, mrocznej sali grał na fisharmonji Bacha; grał dla niej, jak zawsze, i jak zawsze śpiewał o swojej beznadziejnej miłości.
Przyszła, przyciągnięta dźwiękami, i snuła się po sali, niby biała, cicha błyskawica. Noc stawała się coraz straszniejsza, i grzmoty huczały złowrogo, jakby się walił cały świat. Patrzyła w burzę i oślepiające migoty bez trwogi, jednako spokojna, wyniosła, milcząca i tak martwo obojętna, że jak zawsze pomarły mu na ustach słowa wyznań, a duszę zalały łzy beznadziejnej rozpaczy.
Tego wieczora nie zamienili ze sobą ani słowa.
Został u nich na noc, gdyż z powodu szalejącej burzy niepodobna było wracać do domu.
I kiedy się znalazł w swoim pokoju i, zgasiwszy świecę, zaczął rozmyślać, że trzeba iść precz z tego domu, iść zaraz i na zawsze... Otworzyły