Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

A chwilami słyszał tak wyraźnie, jakby kto wołał za oknem, przez ścianę lub na kurytarzu, ale pod oknami drzewa szumiały rozkołysane i szczebiotały tylko zziębłe ptaki, a na kurytarzach było prawie pusto.
Wracał do mieszkania, rozdrażniony coraz więcej i tak znużony wysiłkami daremnych odgadywań, że położył się wkońcu na otomanie i zasnął.
Przeszło południe i zmrok już zapadał, gdy się przebudził.
— Pójdź! — zabrzmiał mu głos jakiś nad uchem.
Śpiesznie się podniósł i rozglądał nieprzytomnemi oczyma po pokoju. Nie było nikogo, mrok się już rozpościerał gęsty, szare, smutne tumany przysłaniały wszystko, meble zaledwie widoczne były zarysami, a zwierciadła szarzały, jak mętne tafle lodowe.
Jeszcze słuchał tych mrących w ciszy dźwięków, gdy nagle zwierciadło zamigotało błyskawicą; w lustrzanej głębi poczęło się coś stawać, gąszcze drzew i kwiatów wyłaniały się jakby z przesłonecznionych mgieł.
Obejrzał się trwożnie, pokój ciemniał zwolna i zapadał w nocy, ale tam, za zwierciadlaną powierzchnią, w dziwnej rozbłyskującej jaśni, wychylała się jakby wizja podzwrotnikowego lasu, wyniosły tłum palm pierzastych osłaniał nieskończoną drogę, jakby tunel zielony. Przysunął się bliżej,