Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/18

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po długiej chwili martwego milczenia, zerwały się znowu, niby krzyk na pustkowiu, krzyk nagły, przeszywający, okropny!...
I znowu opadała grobowa cisza, z której kiedy niekiedy wyrywały się błędne, rozełkane, samotne akordy...
Modlitwa umilkła, ale ten głos monotonny zrywał się co chwila, przycichał... konał... i znowu powracał... znowu jęczał... znowu błąkał się, dreszcz zatrząsł wszystkimi, bo był jak rozpacz, jak krzyk padających w przepaść...
Joe nie mógł już wytrzymać i rozniecił światło.
Zenon siedział martwo, oczy miał przymknięte, głowę pochyloną na poręcz krzesła, prawa ręka leżała bez ruchu na kolanie, a lewą poruszał machinalnie, uderzając raz po raz w klawisze...
— Wpadł w trans! — szepnął, przygaszając znowu światła.
W pokoju zrobiło się wprost strasznie, siedzieli w grobowem milczeniu, skurczeni w bolesnem nabrzmieniu trwogi i oczekiwania, błądząc oczami w ciemnościach i czepiając się tego jedynego światełka, jak zbawienia.
Chłód dziwny zawiewał od ścian, że, mimo rozgorączkowania, trzęśli się z zimna.
Cisza była już nie do wytrzymania, a ten powracający wciąż, monotonny akord przejmował coraz sroższą męką...
Naraz w ciemnościach zaczęło się coś stawać.