Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/177

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niekiedy powracał z nieśmiertelnych krain tęsknoty, jak ptak znużony samotnym lotem w bezmiarach, krążył nad życiem i odlatywał strwożony w nowe otchłanie snów o snach.
Niekiedy otwierał oczy, przyglądając się sobie z uśmiechem niewysłowionej tkliwości, z uśmiechem nadludzkiego szczęścia i znowu śnił nieśmiertelność.
Niekiedy zaś całą pamięcią ciała powracał na ziemię, przypominał sobie życie i wszystko ogarniał, a wtedy to drugie jego ja unosiło się przed nim, krążyło zwolna i nieustannie po mieszkaniu, zajmowało się czemciś niebardzo rozumianem przez niego, czemciś błahem, pewnie życiowem, bo on, spostrzegając ten swój awatar życiowy, szeptał prawie rozkazująco:
— Idź, myśli moja... stawaj się życiem... wypełniaj konieczność i przeznaczenie... idź... ja wracam do Niego...
I pochylał się roztęskniony w ramiona nieskończoności, padał w tajemnicze, samotnie królujące Milczenie.
Noc już dochodziła swego kresu, pokój napełniał się zwolna szarym świtem, jakby popielnym brzaskiem rozwianych w pył, pomarłych godzin ciszy... z mroków poczynały się leniwe zarysy sprzętów...
Jeszcze senny ruch budził się w odrętwiałym domu... życie codzienne przytomniało po ciężkim śnie odpoczywania... zjawiały się pierwsze, nieśmiałe głosy dnia... jakiś poranny wiatr z szumem otrzą-