Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przeszli do drugiego pokoju. Doktór jeszcze obmacał puls, zmierzył temperaturę, zajrzał śpiącemu w przewrócone białkami oczy i wyszedł, a mr. Smith, zamknąwszy za nim drzwi, szepnął trwożnie.
— Co mu się stało? Czy to wpływy Daisy?
— Nie wiem... boję się, że tak... sprawa zupełnie zagadkowa... sam nic nie wiem i niczego nie rozumiem... ale będę nad nim czuwał ze wszystkich sił... posiedzę przy nim do rana.
Mr. Smith zakręcił się po pokoju, obejrzał swoim taksatorskim, głodnym wzrokiem wszystkie obrazy, popieścił lubieżnemi palcami bronzy i, przesunąwszy się krętym, kocim ruchem, zapytał pokornie:
— Czy naprawdę występujesz z naszego kościoła?
— Wszak napisałem wam o tem wyraźnie i stanowczo.
— Zrywasz z nami na zawsze?
— Nie zrywam, tylko odtąd idę swoją własną drogą.
— Proszę cię w imieniu całej braci, abyś szedł z nami.
— Poco, gdzie, dokąd? — odrzekł niecierpliwie, prawie z gniewem.
— Ty wiesz, któryś razem z nami wznosił świątynię...
— Tak, ale przejrzałem i wychodzę na światło.
— Runie, jeśli ją przestaniesz podtrzymywać.