I znowu zapadła cisza i przydławione zniecierpliwienie; doktór patrzał w okno, na szklane, skośne włókna deszczu, trzepiącego w czarne, pochylone drzewa. Joe siedział nieruchomo, z przymkniętemi powiekami, a chodzący w drugim pokoju mr. Smith zaglądał co chwila przez rozchylone portjery, aż wreszcie wsunął się cicho i rzekł lękliwie.
— Trzeba, aby zapomniał; to go najpewniej uleczy...
— O czem mam zapomnieć? — ozwał się naraz Zenon, otwierając oczy.
— O... własnej chorobie! — pośpieszył z odpowiedzią Joe, biorąc go za rękę.
— Jakto, ja jestem chory? — Zdumienie go ogarnęło.
— Już przeszło wszystko, nie sil się na przypomnienie, nic strasznego.
— Ależ niczego sobie nie przypominam.
— Omdlał pan widocznie z przepracowania! — szepnął mr. Smith.
— Nie, nie, mr. Smith żartuje — zaprzeczał energicznie Joe.
— Omdlałem, kiedy? — usiłował nawiązać porwane przypomnienie, snujące się po mózgu, ale znalazł się nagle w ciemni, nikłe błyski wymknęły mu się ze świadomości, jak ratunkowe sznury z rąk tonącego, spojrzał na Joe’go i zadrżał... usiłował powstać z pościeli... chciał krzyknąć... pragnął coś powiedzieć i pozostał zesztywniały, z wyciągniętą
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/168
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.