Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Świt się już stawał, łuny Londynu zaledwie się tliły przygasłemi zorzami na wzburzonem i pobladłem niebie, przesianem martwą jeszcze i szarawą jasnością, gwiazdy zamierały, jak oczy, przysłaniane martwiejącemi powiekami, chmury ogromne, postrzępione, sinawe leciały nisko z jakimś niemym krzykiem, wichura targała drzewami, które ze snu ciężkiego podnosiły przemoczone, czarne i rozbolałe gałęzie, dzień wstawał wolno i ciężko, boleśnie przemokły i odrętwiały z zimna; wszędzie lśniły sinawe kałuże wody, twarde zarysy ruin potężniały w brzaskach, głuche i ślepe jeszcze pola dźwigały się w ciemności, świat stawał się w chaosie mroków blednących...
I Zenon jakby się podniósł z nocy niepamięci o sobie, zbudziło go zimno i wicher, więc, nie namyślając się już, oderwał się od ruin i poszedł śpiesznie do stacji.
Pod drzewami noc się jeszcze tłukła strwożona. Szedł aleją drzew ogromnych, szarpanych wichurą i wyjących dziką pieśń zimowego poranka... jakiś paw zabłąkany krzyczał w żywopłotach... stado wron zerwało się z gałęzi, ginąc w mrocznej kurzawie świtów, posypały się nań połamane gałęzie, i przysiadł bezwiednie w jakimś gąszczu, aby przeczekać huragan, szalejący coraz potężniej.
I pozostał już tam, jakby uwięzły w wichurze i oczarowany rozwieją żywiołów, zespalał się z niemi, łączył w ponurych wyciach huraganu, śpiewając razem dziką, bezładną i przepotężną pieśń bez słów,