Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

orszak złowróżbnego Seta, szli wolno, rytmicznie, dźwigając na ramionach długie, czarne mary nakryte, okrążali płomień i, ustawiwszy mary tuż przed nim, rozwinęli się po jego bokach, jak dwa skrzydła białe...
Nagle rozległ się przerażający huk, błyskawica złotą pręgą przewinęła się wskroś groty, wszyscy padli na twarze, krwawe płomienie trysnęły wgórę, jak wulkan, i opadły cicho, a natomiast jęły bić kłęby złotawych dymów kadzielnych, z których zwolna, w śmiertelnej ciszy stawania się... wyłaniała się postać Bafometa... wynurzał się z tych wylękłych, rozchwianych, z pobladłych płomieni... wyrastał, jak groźna chmura z dogasającej otchłani... aż się jawił cały, jak noc posępny i jak śmierć straszny... przykucnął na koźlich nogach...
Złote rogi półksiężyca rozbłysły na wąskiej, obnażonej czaszce... nagi był cały, wysmukły, młodzieńczy... siedział z szeroko rozwartemi kolanami, między któremi, jak wąż jadowity, wiła się krwawa błyskawica... opuszczone, długie ręce dotykały zakrzywionemi pazurami całunu mar, stojących mu u kopyt złotych... czerwone, jakby z rozżarzonych karbunkułów, oczy błysnęły światłem i zdały się błądzić po głowach leżących przed nim w prochu wylękłej pokory... był okropny w piękności zimnej, jak ostrze, i zatrutej czarem śmiertelnym... posępny, jak nieubłaganie... dzika słodycz lśniła mu w boleśnie zaciętych ustach... brwi, ściągnięte i groźne, były jak łuki, napięte pomstą i gniewem... a w twa-