Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i pełna dziwnych wypukłości i twardych, poskręcanych linij, a nigdzie ani śladu drzwi, ni okien.
Upadł śmiertelnie znużony i jakby zabity niezgłębioną, straszną ciszą; przywaliła go kamienna noc i cisza pustki absolutnej, nieopowiedziana groza martwego milczenia.
Siedział odrętwiały, bez ruchu i zgoła bez myśli, jakby na samem dnie umarłego od miljonów lat świata, w wiekuistych przepaściach ciszy, zdało mu się niejasno, że marzy mu się kamienny sen, że śni wieczystą martwotę z której się nigdy nie powstaje, że jest jak źdźbło żywe, porwane nagle w samą głąb wiecznego milczenia i mocy wiekuistej.
I tak mu w pamięci i w bezczuciu przepływały chwile niewiadome, jak musi upływać czas bazaltom na dnach oceanów, albo duszom, błąkającym się w nieskończonościach, albo gwiazdom, pomarłym i spadającym wiecznie, wiecznie...
Był już tylko milczeniem skamieniałej trwogi, śniąc bezprzytomny sen o sobie, i jak przez sen majaczył, że oczy jego zaczynają coś spostrzegać, że staje się coś w nim widmowemi zarysami... ściana naprzeciw wyłaniała się zwolna z nocy, czyniła się przejrzystą, stając się jak toń zielonawa, przez którą chwieją się blade kontury dna... dziwaczne groty... fantastyczna roślinność i cicho przemykające larwy jakiegoś potwornego życia... blaski rozpierzchłe zjaw nierozpoznanych.