Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi spasł!“ A gospodyni, nie wiedząc, co on se tam pocichu myśli, bierze mój placek, ociera zapaską i wynosi do sieni na chłód... „Zosiu, Zosiu!“ — powiada, wracając do izby — „abo ty, Maryś! Weź-no łoktusę, zaodziej sie, bo trza mu zanieść te juzynę... Niech ma. Niech se nie krzywdzi“. Gazda coś mruknął, wyszedł na osiedle, boi się widać gospodyni, choć tak umie kląć, jak wójt. Maryna zaodziewa chustkę, ale jej niesporo... „Kto wie, kany on tam pasie!“ — powiada. — „Ty go tam znajdziesz, ino idź!“ — mówi gospodyni — „a wracaj sie wartko, nie siedź, nie ozglądaj sie po ugorach!... Juzynę mu weź“... Maryna poszła, idzie, idzie... Już jest nad chałupą... Już na ugorach... Jak pomalutku schodzi ten czas!
Poszedł za owcami, żeby je pozganiać w jeden kerdel, zanim Maryna przyniesie juzynę. Ujrzy na własne oczy, jak mu się owce pasą, opowie potem w chałupie i bedą z niego strasznie radzi, ze umie dobrze paść...
Pozganiał je wszyściuteńkie w dolinę i czeka.
— Teraz już powinna dochodzić do wierchu. Za niedużą chwilę bedzie tu...
Ta chwila przeszła i druga i trzecia, a nikogusieńko nie widać...
Patrzy na cień.
A cień już wyszedł do połowy lasu i sunie zwolna po wierzchołkach drzew.
— Jak dojdzie do tej jedli starej, co sie hań od wiatru chwieruta, to ona już bedzie tu... Abo nie. Jak cień dogoni tego smreka przy samej polanie, to ona wtedy przyjdzie... Abo jeszcze nie! Jak cień doleci do tych pniaków, co sie hań we wrębie czerwienią!