Skoro sposobność nadarzyła, że pasterze rozeszli sie za patykami po kraju, aby ogień upalić na obiad, i Wojtuś został sam z Kasią, wysypał przed nią gruszki z rękawa.
— To la ciebie — rzekł nieśmiało.
— La mnie?
— Bo wy nie macie gruszek... a u nas są...
— Toś dziś utrząsł?
— Dziś.
Brała po jednej, jadła i śmiała się w przestankach. Wojtuś był już pół w niebie.
— Ja ci jesce jangrestu przyniesę! — obiecał.
— To macie jangrest?
— Nie. Ale ja wiem o nim. Rośnie w brzegu nad Płoscaną... Ino tam żmije są...
— Nie bois sie to?
— Co sie mam bać!
— Cie! Jaki śmiały! — chichotała.
Wojtuś, całkiem już przyośmielony, postanowił odważnie powiedzieć jej... Ważył w myśli: co — jak... I z drżeniem ledwo spytał:
— Widziałaś mie, jakech pasł na Płoscanie?
— Ba, dyć nieraz.
— I ja cie tyz widział... codzień... jakeś gnała...
Więcej jej nie umiał powiedzieć. Wszystko to już zresztą przeszło i nic z tego niema. Teraz radość w sercu z jej widoku wszystko przykryła. Słowa zbytnie.
Patrzył w jej oczy bijące weselem, w jej usta rozchylone jako kwiat do słonka, i strasznie dobrze mu było.
Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/52
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.