Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/5

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
JUZYNA.

Śródwieczerz. Słonko za górę się już skryło, nie widać go. Cień tylko, na przeciwległy las padający, mówi, że nie zaszło... I nie wnet jeszcze zajdzie, co cień dopiero za potokiem, a na całej uboczy białość wielka usiadła i nie myśli ustąpić i nie i nie...
— Tak pomalutku idzie ten cień! — skarży się cicho pasterz mały, pasący owce na tej stronie, gdzie słonko nie świeci. — Tak pomalutku sie podnosi!... A tu sie cnie... Czy mi też wyniesą juzynę[1], czy nie? Obiecali na pewno, skoro przydzie śródwieczerz. A tu śródwieczerz przyszedł i nic...
Poziera ku wierchowi na tłok wydeptany, którędy się owce na odwieczerz wygania. Wie, że tamtędy musi iść, kto idzie — wie, że od chałup indziej nie chadzają... Ale nie widać i nie i nie!

Nieraz, gdy się wpatruje uporczywie długo, zdaje mu się, że widzi wychylającą się z poza wierchu głowę — serce poczyna mu z uciechy skakać — ale cóż? Przekonywa się, przetarłszy oczy, że to jałowiec... Kto mu hań kazał róść na samym wierchu? Żeby ludzi zwodził daremno? Jak słońce go oświetli z tamtej strony, kiedy się

  1. Juzyna — (niem. Jause) podwieczorek.