Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
III.

Nareszcie doczekał się Wojtuś dni marzonych, do których przez tyle czasu tęsknotą wybiegał.
Na polanach rozpoczęły się sianokosy.
W dzień Matki Boskiej Zielnej pierwszy raz w tem lecie pozwolił mu ojciec pognać woły za wierch.
Z jakąż radością tajoną zbierał się! Już o świcie wstał, przygotował se nowe kierpce, onucki białe, koszulę cienką, chazukę wyszywaną i kapelusz ze wstążką czerwoną. Dzień się pogodny zapowiadał, to matka nie broniła mu odświętnego wdziania. Wystroił się, jak za drużbę.
Śniadania mało co tknął, ino placka wziął kawałek, gruszek-kiermasznic wsypał do rękawa i pognał śpieszno.
Przygwizdując sobie wesoło, gnał ku uboczy drogą, którą Kasia codziennie ganiała. Już to samo, że tą stroną gnał, radowało go nad miarę.
Gdy był z wołami na wysokości Płoszczany naprzeciw — zaśpiewał ku niej wesoło:

„Hej! Płoscano, Płoscano,
Zieleń-ze sie, zieleń —
Bedzie pasał na tobie
Swoje siutki jeleń...“

I gnał w górę ku wierchowi, a co chwila obzierał się nadół, czy Kasia nie żenie. Świat mu