Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

spowszedniały cud słońca. Patrzał, bo patrzał, ale jakoby w śpiączce, a cały myślą stał za wierchem — tam mu słońce grało, tam świat mu się uśmiechał...
— Co to w tem?... — stawił sobie pytanie, osatawszy się nieco. — Czy urok?
Nie wierzył jednak w uroki. Coś przecie musi być. Spodziewał się już tego oddawna. Tęsknił za tem. Tyle tęsknoty, westchnieniami, śpiewem w powietrze posyłanej... Aże ją ujrzał... w tej uboczy... Dlaczego wtedy?
Znał ją przecie oddawna. Jakże — strykowa Kasia... Ojciec jej w rzeczy nie był jego strykiem, ale tak go już zmała nazywał, jak nazywał chrzesny-ojcami wszystkich na osiedlu gazdów.
Kasia była dużo od niego starsza, cosi o lat dziesięć, abo więcej. Temu też równą mu się zdała: — zrozumie jego tę wielką tęsknotę... Na rówieśne dziewczęta abo młodsze nie zwracał uwagi, jako na głupie jeszcze, nierozumiejące. W niej zaś wszystko było mądre: te oczy — niebo samo, te włosy, jak pasma z promieni słonka, ta chustka nawet (taka powinna być). A najmądrzejszym był jej uśmiech, już nie do opisania! Kiedy się śmiała, świat cały musiał się cieszyć. I w tem ta mądrość była, że radością, weselem, szczęściem, rajem niewoliła świat...
Wojtuś wierzył, że niemądrość w niej miejsca mieć nie może. I niemasz w niej grzechu, ni najmniejszego błędu. Wszystko najdoskonalsze. I jak ktoś śmiałby jej uwagi czynić, słowem obrażać, kiedy ona naokoło obdarza — śmiechem samym, spojrzeniem. I jest w niej coś — niewiadome —