Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o ile się zboża zapolały a lny rozkwitły, śledził z zajęciem, gdzie już dymy z nad chałup się rozeszły, a gdzie dopiero na śniadanie palą, gdzie bydło na ugory wygnali, a gdzie dopiero ulicami od chałup wyganiają.
Najczęściej jednak wracał oczami ku jednemu osiedlu. I ani się postrzegł, jak się tu z częstym nawrotem najdował. Najpilniej też ze znaków miarkował, co w osiedlu tem ludzie robią, zwłaszcza w chałupie skraja od ulicy.
— Dym się rozniósł z nad dachu. Musieli pośniadać. To teraz pewnie stroją się do pola...
Obszedł oczami po dziedzinie, postał przy inszych osiedlach, poobzierał się nawet daleko, jak widok się odsłaniał, i znowu wrócił.
— Nie widać jeszcze... Może dopiero śniadają?
Począł odnowa rozpatrywać się po dolinie. Z trawników, nakrapianych żółtemi jaskrami i siwemi pałkami ząbru, przechodził na przybielałe zagony jęczmion i orkiszów, na ciemne płaty koniczyn, na błękitne pólka lnów, wędrował głowami nierówno stykających się różnozielonych kawałków, włóczył się dookoła młak i młaczek, miękką porosłych trawą, rachował miedze w jednem rzędzie, zatrzymywał się przy kępach, przy każdem spotkanem drzewie, szedł z pasterzami, wyganiającymi z jednego osiedla bydło, przez całą wygonną ulicę aż ku pastwisku i bawił wśród nich dłużej, niż zajęcie radziło — wreszcie, miarkując, że już dość czasu stracił, wrócił oczyma ku „swojemu“ osiedlu.
— Czemuż ona nie wygania? — pozłościł się już w niecierpliwem sercu. Całą nakazującą wolę