Strona:Władysław Orkan - Opowieść o płanetniku.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

też same odskoczyły, i wypadło jedno słowo, które się na nich zatrzymało było: „Psiaduszo!“ Błażek zmartwiał z radości, że baba ożyła, Maryna musiała zjeść przed śniadaniem niemało djabłów, a Błażkowa już odtąd nie zamykała gęby, lękając się, i słusznie, zamrożenia szczęk.
Słychać ją było wszędy — w izbie i na osiedlu, poza osiedlem i w całej wsi.
Jak nie miała z kim gadać, gadała ze sobą: ale najbardziej to już lubiała gadać ze starą Łysiną, bo ta wyrozumiała wszystko, co jej kto powiedział, i wszystkiego słuchała z jednakim spokojem, jak zwyczajnie krowina dobrze wychowana na cudzej koniczynie i na cudzem zbożu. Bo swojego nie tknęła nigdy, co jej się chwaliło przy każdym podoju, a nawet częściej, po każdym powrocie do obory.
— Napasła sie Łysinka? — mówiła Błażkowa zdrobniale, a zawdy z pewnem uszanowaniem, przez trzecią osobę. — Napasła sie, teraz bedzie nynać... O co Łysinka ryczy? o co? O wodę może, o wodę!... Zaraz, zaraz, my cię tu napoimy... Ino trza poczkać chwilę, malutką chwilusię... Maryna! — wychylała się z obory do sieni. — Czemuś tu, suko, wody nie przyniesła? To ja ci codzień będę przypominać? Nie widzisz, że Łysinka czeka? pić jej się chce... A mlekobyś jadła, ty spychaczu dziadowski! Bier konewki zaraz, bo jak pódę...
Maryna, mrucząc pocichu, brała konewki obie i szła po wodę dla Łysiny. Łysina piła, obracając wielkie załzawione oczy po oborze. Te oczy zdawały się pytać i odpowiadać — rozumne oczy. Błażkowa już nieraz, patrząc w nie, gdy się jej