Przejdź do zawartości

Strona:Władysław Orkan - Nad urwiskiem.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bogatszy od gazdy, bo idzie od chałupy do chałupy i dadzą mu; jak nie tu, to tu... A gazda nie pudzie, nie wyciągnie ręki, bo go wstyd... Ale...
— Dyabli-ć po hunorze, jak pustki w kumorze — szepnął sobie, idąc za mną ścieżyną.
— Straszne! — odganiałem natrętne myśli.
— Co straszne! — podchwycił z cierpkim uśmiechem. — Bedzie jeszcze gorzy... Nadzieja boska... Bedzie! Kto na to poradzi?
A potem, jakby dla uspokojenia myśli, dodał:
— Nie za nas świat nastał, nie za nas się skończy...
I szliśmy ścieżyną wązką, jeden za drugim, mijając odosobnione smreki i stada rozsiadłych po pustych tłokach jałowców.
Męczyło chłopa milczenie, więc mię zagadnął:
— A cóż tam w świecie? Pono była podmucha na żydów...
— Eh, głupstwo — odrzekłem — wobec tego, co się tu dzieje!
— Panocku! Całe życie głupstwo i tyle...
— Bo tu pisały gazety, — zaczął znów po chwili — ale nie jednako pisały... Jedne podają, że na Turbaczu zeszło się tysiąc chłopstwa, a insze podały parę tysięcy... He, he... Dyć my tu bliziutko, a niceśmy nie wiedzieli o tem... Ino, wicie, baby szły z Nowego Targu bez wierchy widziały hań dwóch chłopów, jak se odpoczy-