Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Po wyładowania karabinów wozy odjechały.
Nim tę sprawę w Komendzie załatwiłem, nim otrzymałem odprawę, godzina była już późna, jedenasta lub dalej w noc.
Wsiadłem na konia i ruszyłem z powrotem.
Gdy mijałem, jadąc środkiem wsi, zgliszcza świeże i popieliska domów, przyszło mi na uwagę, że akurat o tym czasie przed dwiema dobami znajdowałem się u wrót tej samej wsi wobec słupów ognia. Wydawała się miastem płonącem — tak ją pożar wzniósł. Dachy świeciły jako kopuły ogniste. Gdzie właściciele tych domostw zanikłych? Ni żywej duszy. Czarna straż kominów...
Skręciłem na szosę, która przecina wieś, i jechałem stępa pod górę.
Po obu stronach drogi szło pole — przebijało zgasłem światłem ścierni przez ciemność nocy.
Na pewnej wysokości zobaczyłem stojącego koło drogi jeźdzca. Stał zwrócony koniem do gościńca.
Zapewne patrol. Wyglądał jak posąg odziany w mrok.
Przejeżdżając poprzedeń, sądziłem, że zapyta mię o hasło.
Milczenie.
Jechałem wolno dalej.
Myślę: wczorajszej nocy było tu hucznie dyabelnie. Tu się rozgrywała bitwa, na tem stoczu. Powyżej, w czole wzniesienia ciągną się w obie strony drogi okopy rosyjskie. Teraz opuszczone pustkowie.