Strona:Władysław Orkan - Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O świcie otrzymuję rozkaz, bym się udał do pułku. Tren jeszcze ma powstać. ladę z jeźdźcem meldunkowym, który wskazuje drogę. Podążają też kuchnie polowe za nami.
Jedziemy naprzód polnymi szlakami, później trafiamy na drogę, z jakiejś wsi wiodącą, wreszcie dostajemy się na szosę.
Słońce już wyszło. Widać po ożywionym, wczesnym ruchu dnia, iż noc ta ważne jakieś spełniła zadanie. Przerwała jakąś mnie, ległą w poprzek drogi, i oto się ruszyły wstrzymywane fale. Walą szosą oddziały różnej broni. Turkoczą ciężkie skrzynie artyleryjskie, przemyka bokiem artylerya. Dążą treny. Wszystko na wschód.
Mijamy spalony Borzechów, który nocy wczorajszej tak jasno płonął. Spotkany doktór nasz pułkowy kap. Bobrowski, który tu ma stacyę opatrunkową, objaśnia nas, że pułk ma jedenastu lekko rannych, zabitych wcale niema.
Za Borzechowem przejeżdżamy przez linię okopów rosyjskich, idącą grzbietem wzniesienia w obie strony szosy. Już samem położeniem panująca nad doliną, umocniona jest jeszcze przedpolami drutów, jak widać: przez ataki porozrywanemi.
Z dziwnem uczuciem patrzę na to pole zryte. Tu się tej nocy rozgrywał bój. Tu nasz pułk po raz pierwszy przyszedł na linię.
Za przechyleniem odsłania się pole równe z łęgami zbóż po obu stronach drogi, dalej na prawo