Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/49

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rowem wiatr pouwiewał rąbki pieściwe, misterne, z cieniutką krawędzią, jak łagodne falki w cichej zatoce; miękko je wygładził, chwiejąc miejscami, jak brzeżek filiżanki z ciasta kaolinowego. Rąbek to wznosi się to zbiega niżej, to zawija się nakształt delikatnego gzymsu. A za każdym słupkiem, pniem drzewa, krzyżem, po śnieżnej równinie biegą długie smugi, usypane przez podmuchy wichru. W zacisznych zaułkach śnieg pulchny, równo usypany, groszkowaty, w innych zlizany przez wiatry, zadzierzysty i chropawy, jak lica kobiety, która długo, nałogowo używała bielidła, lecz wszędzie czysty, tą czystością, przed którą najbujniejsza wyobraźnia się korzy, bo nie ma pojęcia o większej czystości. Pod słońce krysztali się grubo i połyskuje, jak odłam najczystszej rafinady cukrowej, lub jak odłam marmuru paryjskiego.
A za polami przyległy do ziemi płaskie wzniesienia, które pod śniegiem jeszcze płaściej wyglądają, a ich stoki jeszcze łagodniejsze — końce jeszcze dłuższe, zachodzą jedne na drugie; po zboczach ślizga się od słońca