Strona:Władysław Matlakowski - Wspomnienia z Zakopanego.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i wybrylantowane kiście — to główki jasnowłose, lniste i płowe. Te rosłe smreki, w zielonej szacie aż do ziemi, to podrostki krzepkie, jędrne otroki i pacholęta — z gałęźmi strzelającemi ku górze, giętkiemi i mocnemi. Nad niemi wysoczyzna, pnie trędowate od porostów, z ran sączy się srebrna żywica; gałęzie zwieszone od ciężarów zimowych, od śniegów i lodowic; konary obrosłe szaremi brodami — to dorośli ludzie, obarczeni troskami i chorobami — a na dole trupy: stary pień czarny, wydłubany, z odstającą korą, toczony czerwiem; z pod kobierca mchu wynurza się nagi korzeń, ogołocony, bieleje jak trupia piszczel na polu, wymyta przez deszcze. Miejscami wykrot, wyrwana tarcza korzeni z ziemią i kamieniami; to nieszczęście, wypadek, który spotkał biedaka, co stał z brzega, na kraju usypiska — i uległ podmuchowi halnego wiatru.
Przedzieram się wśród gąszczu smreczyny: kapią krople z gałęzi, strząsają się perły z igieł. Wtem jar głęboki, bezdenny. Mrok, mróz, martwota w gąszczu, porastającym oba boki. Nie widać nic, tylko sły-