Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 95 —

gwardyacy. Jest tu także sierżant od gwardyi, muszę z nim pierwej pomówić...
— Ja tu zaczekam i dukaty ze mną... — rzekł Szachin.
Wachmistrz wyszedł do drugiego pokoju. Towarzystwo raczone węgrzynem na koszt Szachina, było w najweselszem usposobieniu.
Gwardyak właśnie bawił i pobudzał do głośnego śmiechu żołnierzy. Stał on z uroczystą miną nad kozakiem Kłyszką — który od nadmiaru wina straciwszy zupełnie przytomność, leżał prawie bez życia jak kłoda, — i wygłaszał mowę pogrzebową, wielbiąc wysokie cnoty rycerskie biednego assuwały z Krystynopola.
Porwisz przerwał oracyę i zaprowadził gwardyaka w ciemny kąt izby. Rozmawiali z sobą chwil kilka tajemniczym szeptem, a rozmowa musiała być wesoła, bo z kąta odzywał się śmiech stłumiony i gwardyaka i Porwisza. Po tej naradzie wrócił wachmistrz do Szachina.
Szachin tymczasem rozłożył na stole dziesięć nowiuteńkich, błyszczących dukatów w powabnej symetryi na stole.
— Sprawa ubita! — rzekł Porwisz.