Strona:Władysław Łoziński - Skarb Watażki.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 230 —

rza — Amsztel, postąpiłeś sobie ze mną jak z synem! Pamiętaj, że czynisz mi ogromną przysługę, że ratujesz mnie może z nad samego brzegu przepaści... Potrafię być wdzięcznym może!
Łzy się zakręciły młodemu oficerowi, i jakby się ich wstydził, odwrócił się szybko i wybiegł. Spadł mu ciężar z serca... Nie potrzebował już korzystać z klejnotu watażki, który był może krwawą i okrutną zdobyczą... Nie ściągał na swoją wyprawę i na te marzenia, które się z nią łączyły, klątwy ciążącej nad złotem zbójcy... Miał środki poczciwe do swej podróży, do pierwszych kroków przeciw Szachinowi, mógł teraz natychmiast wziąć się do dzieła...
Wesoło i lekkim krokiem szedł prosto do kwatery komendanta Lwowa, pułkownika Korytowskiego, aby prosić go o kilkodniowy urlop zaraz od jutra. Gdy wszedł do przedpokoju, uderzył go na wstępie ruch jakiś niezwykły. Ordynansy wbiegały i wybiegały, a dwóch podoficerów okurzonych, jakby wprost zsiedli z koni po forsownej jeździe, opuściło pokój pułkownika.