szarego staczało się z pomiędzy górskich jałowców na dół, niby niewielka bryła ziemi, przypadało gdzieś w rowie gościńca, i za chwilę znowu wychylało się z po za kupki żwiru drożnego do góry; był to Wasylko okryty jakby strzechą sczerniałym kapeluszem słomianym z ogromnemi krysami, w szarej płachcie spiętej ostro zastruganym kołkiem drewnianym, z batogiem trzy razy większym niż on cały — coś niby strach na wróble, węzełek zgrzebnego płótna, tylko że to wszystko miało dwoje dużych czarnych oczu, iskrzących się jak żywy węgiel. Wtedy w torbie Nasty znalazł się zawsze biały obwarzanek z smolnickiej murowanki, albo jajeczny kołacz od Ruchli staromiejskiej.
Znowu była wiosna, ale już brakło tej małej szarej istoty, takiej szarej, że jak się to położyło w miedzę na przeorane pole, myślałeś, że to skiba jak każda inna, i zająca śpiącego łatwiejby poznać; zjadła biedactwo surowa ziemia, do której takie było podobne. Dla Nasty z całego świata nie zostało się nic, a jeźli co zostało, to coś zupełnie obojętnego, coś, co nie miało żadnego związku z jej duszą, tak, że jej już teraz „wszystko jedno“ było.
Ale od czasu, kiedy to ksiądz starosolski
Strona:Władysław Łoziński - Madonna Busowiska.djvu/15
Wygląd
Ta strona została uwierzytelniona.