Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lustig! Musik! — bełkotałem językiem, który mi się szalenie plątał po zębach, aż nareszcie straciłem przytomność z kretesem.
Nie wiem jak długo znajdowałem się w tym stanie, ale kiedy się z bólem głowy obudziłem, nie mogłem połapać myśli i wspomnień, które się po rozgorzałym łbie kręciły jakoby młyńcem. Domowa strzecha, podróż, rodzic mój, pan podsędek, pani podczaszyna Żołyńska, i cała hurma drabów w kabatach z czerwonemi ranwersami i z pudrowanemi warkoczami biegało mi przed oczyma, a w uszach szumiały ciągle fajfry i dobosze.
Przetarłem oczy, przeżegnałem się i począłem rozglądać się dokoła, gdzie jestem. Ujrzałem się na gołym tapczanie, w izbie brudnej i ciemnej. Dokoła mnie na tapczanach lub pokotem na ziemi leżało kilkunastu młodych parobczaków, a przy drzwiach drzemał na zydlu jeden żołnierz w niebieskim kabacie z muszkietem w ręku. Porwałem się z tapczana i nuż szukać mego tłumoczka; daremnie! niema go koło mnie! Ani kontusza, ani żupanika z pięknej kwiecistej grodetury, ani szabelki blachmalowej, co mi ją ojciec darował, niema ani na oczy! Sięgam do kieszeni, niema mieszka z czerwieńcami, poszedł snać za żupanem i szablą!...
Mówię tedy do owego żołnierza, co siedział przy drzwiach na zydlu, oparty na muszkiecie:
— Panie wojak! Zabawiłem się wczoraj z waszymi kamradami, pohulałem może zanadto ochoczo; teraz mi czas w drogę, muszę ruszać dalej; od-