Strona:Władysław Łoziński - Dwunasty gość.pdf/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

116

będzie, bo Wedelsztedt był już rozbrojony, a Deibel z okrutną biedą tylko się odcinał...
Owo już tylko miałem to na myśli, aby się żywcem nie dostać do rąk tych oprawców, ale do ostatniego tchu bronić się i tak umrzeć. Gdy się tak bronię z desperacją, kanalja Schwedicke podsuwa się z swym powrozem poza wierzbę ku mnie; płatnąłem go trochę w odlew, ale ledwie go szpada pomacała, a ja sam tymczasem, żem się był odsłonił, po mankiecie wziąłem od sierżanta Hollaufa, aż mi mało szpada z rąk nie wypadła.
— Strzelaj, kto może! — zawołałem na Wedelsztedta, który rozbrojony, umykając, jak długi się położył.
Na ten krzyk zerwał się Wedelsztedt z ziemi, umknął się dalej jeszcze, i paff! paff! dwa razy palnął do Schwedickego, ale zamiast go ubić, mnie mało życia nie pozbawił, bo kule tuż nad moim kapeluszem w wierzbę powsadzał...
Kuso już było z nami, a najbardziej ze mną, i już wszelkie speranse życia straciłem, gdy oto nagle zasłyszałem tętent konia i okrzyk głośny, potem dwie pistoletowe salwy. Schwedicke zwinął się jak kłębek, rzucił się do góry, zadrgał i jak snop na ziemię się potoczył.
Moi przeciwnicy zatrzymali się na chwilę w swym impecie, snać skonsternowani śmiercią swego herszta. Rzucam wzrokiem przed siebie, skąd mi ten sukurs spadł tak niespodzianie, i widzę pana Jacka Szturrawskiego, Towarzysza pancernej