Strona:Voltaire - Refleksye.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czą posępnie widzowie, wzruszeni do najpłytszej głębi.
Czuwający nad wykonaniem wyroku komisarz odbiera od Jana Calasa ostatnie zeznanie. Zawiera wciąż jedną i tę samą prawdę: „nie było winy, nie było zbrodni“.
Dawa mu się teraz na drogi niebieskie dwóch księży benedyktynów-teologów, o.o. Bourges i Caldagues. Towarzyszą mu do ostatniej chwili. Nie mają dla niego potem dość pochwały. „Tak“ — mówią — „umierali niegdyś nasi męczennicy“. Nie przestaje i przed nimi głosić do ostatka niewinności swojej i spółoskarżonych.
... Pierwszy straszliwy cios zadany ręką kata wydziera z piersi starca krzyk słaby, zduszony, wstrzymany w piersi. Następne nie wywołują już ni jęku — ni skargi.
... Po torturach zwykłych i wyjątkowych położony na koło, gdzie przez dwie godziny miał „oddawać ducha“ — toczy jeszcze z mnichami nabożne dyskursy.
Mówi roztropnie, z przedziwną słodyczą. Znajduje w sobie dość jeszcze mocy, aby sędziom-katom swoim odpuścić grzechy. „Gdyż zostali wprowadzeni w błąd przez fałszywe świadki“.
„Jezus Chrystus, który był niewinnością wcieloną w sroższych jeszcze konał mękach... Żal mi żony, dzieci... Lecz ten obcy, młody człowiek, któremu chciałem wtedy wyświadczyć zwykłą grzeczność —