Strona:Voltaire - Refleksye.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lojola w Salamance na przedprożu abecadlanej wiedzy czyli gramatyki.
Śmiech... Biją weń gromy śmiechu, nie pierwsze, nie ostatnie.
Więzi go Inkwizycya — więzi coś groźniejszego. W trzydziestym trzecim roku życia Ignacy Lojola, który pragnie opanować panujących nad ówczesnym światem, nie opanowuje początków gramatyki ani w Salamance, ani w Alkali!
Więc klęska i nicość?
Tak, dla każdego innego.
Dla Lojoli płyną stąd konsekwencye zdumiewające, szalone.
Udaje się do Paryża, wstępuje do szóstej klasy Collège Montaign, gdzie, na równi z chłopięcymi towarzyszami niedoli łacińskiej, odbiera prawidłowe chłosty za swoje nieludzkie zamiary i niewczesną gorliwość z pokorą chrześcijańską i uśmiechem filozofa...
Powoli — opornie skroś ciężkie twarde zwoje cerebralne sączy się w łeb rycerski łacina.
Nigdy jej nie poznał gruntownie.
Nic to! Wola góruje nad zdolnością. Błądzi po Paryżu biedny, nieznany, śmieszny, znajduje kilku nędznych rodaków i Francuzów, którzy się doń przyłączają i o strasznie spóźnionej porze — około 1537. roku — a więc w czterdziestym szóstym roku życia udają się wszyscy do Rzymu, aby uzyskać audyencyę u papieża Pawła III., jako pielgrzymi pragnący w Ziemi św. założyć swój własny zakon.