Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zgadując ich ukryte w tych błagalnych wołaniach życzenie, kapitan unikał wzroku tych skazanych na opuszczenie biedaków.
— Więc chcecie tego? zapytał kilkakrotnie.
Wszyscy potwierdzili skinieniem głowy. Ponieważ opuszczenie ich było nieuniknionem, prosili aby ich dobito — ani jeden Serb nie powinien wpaść w ręce nieprzyjaciela. Czyżby kapitan znalazłszy się w podobnem położeniu, sam o to nie prosił?
Amunicji, której było bardzo mało, marnować nie było można. Kilku żołnierzy rozpoczęło już ponurą czynność, kłując bagnetami, ale robili to niezręcznie, uderzając w ciemnościach na oślep. Kapitan dobył szabli. Ranni ze wszystkich stron czołgali się ku niemu, padali mu do nóg błagając: „Do mnie! do mnie!“ Paść z ręki kapitana uważali sobie za zaszczyt...
Nastawiwszy szablę ostrzem do góry, wbijał je kolejno w arterję szyjową. Kiedy, nie mogąc patrzeć na swoje dzieło odwrócił głowę, ciosy jego stawały się niezręczne i przedłużały agonję nieszczęśliwych. Spokój! Ręka pewna i serce kamienne, tego było teraz potrzeba.
— Bracie! do mnie! na mnie kolej! spierali się o miejsce, cisnęli jeden przez drugiego jakby w obawie, aby nieprzyjaciel nie zastał ich przy życiu. Krew płynęła „strumieniem jak wino czerwone z rozdartego miecha.




Bar zaczynał się opróżniać. Kobiety wychodziły, wsparte na ramieniu oficerów1, pozostawiając po sobie zapach perfum i pudru. Anglicy składali skrzypce, śmiejąc się z wesołością dzieci, a Serb, trzymając w ręku mały nożyk do kremu, z wyrazem człowieka, który nie może zapomnieć, uderzał wciąż machinalnie o stół, powtarzając:
— Tak! tak!

KONIEC.