Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Sam widzisz, jak jestem na wszystkie strony rozrywany i rozumiesz, ile pieniędzy tracę, ażeby ci, wygodzie. Robię to zresztą chętnie, boś mi sympatyczny, Cuyano.
W końcu Rozalindo, przekonany, że byłoby nieprzyzwoicie upierać się dłużej, zobowiązał się zgromadzić żądaną kwotę, aby podróż mogła się odbyć najrychlej. Kiedy wręczył no Juanito żądane 150 pezos:
— Jutro, powiedział stary wyga — wyruszam na pustynię i idę prosto na mogiłę tej pani. Daj pokój dalszym wyjaśnieniom — znam moją marszrutę. Przed upływem miesiąca powrócę z twoim kwitem.
I no Juanito odszedł.
Kilka dni Rozalindo spędził spokojnie. Pił dalej, co nie przeszkadzało mu sumiennie pracować w kopalni, pozwoliwszy sobie bowiem na zbytek wysłania na pustynię umyślnego posłańca, potrzebował zgromadzić nowe oszczędności na czarną godzinę. Jakkolwiek zdarzało mu się często powracać do domu, okólną drogą, nie widywał więcej kobiety i dziecka. Przestał również budzić kolegów nocnemi monologami.
Upłynął miesiąc bez wieści o starym. Przepadł, jak kamień w wodę. Rozalindo nie martwił się tem opóźnieniem. No Juanito był awanturnikiem, lubiącym życie cygańskie, być może podobał mu się kraj w Salta i chodził po domach zabawowych miasta, przygrywając na gitarze do tańca pięknym metyskom.
Ale gdy minął drugi miesiąc bez wieści, zaciął się niepokoić. Kobieta z dzieckiem pojawiła się znowu. Miała oczy jeszcze bardziej palące, niż przedtem, a twarz jej zdawała się szczuplejszą i bardzo ogorzałą, jakgdyby osmaloną przez ogień czyśćcowy. A mały! ach, malec! Rozalindo nie mógł nań spojrzeć bez dreszczu przerażenia.
Ażeby być usłyszanym przez tę kobietę, która