Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przyjęła mnie za sekretarza. Zwierzali się przedemną i opowiadali swoje bohaterskie czyny. Moją było rzeczą należycie je uwydatnić czarem mego stylu. Oczywiście każdy był przekonany, że tylko jemu oddałem swoje pióro na wyłączne usługi. Oprócz tego z rozmaitych ministerstw otrzymałem subwencje na wykończenie wspaniałego dzieła, mającego uwiecznić triumf rewolucji. Wielka to szkoda, że ostatnia rewolucja wojskowa nie pozwoliła wydrukować tego wiekopomnego dzieła. Jak wiecie, głównym moim atutem bywał zawsze paradoks — to już specjalna właściwość mego stylu.
Otóż pod tym względem dzieło moje przewyższyło wszystko, cokolwiek w swojem życiu napisałem.
Porównywałem tedy naszego nowego prezydenta z Waszyngtonem... — nie potrzebuję chyba dodawać, kogo stawiałem wyżej. Potem przeprowadzałem krytyczne porównanie pomiędzy bitwą na Cerro Pardo i atakiem Bonapartego pod Arcole, pomiędzy bitwą w El Barranco i Austerlit’em... i tak dalej w nieskończoność, aż doprowadziłem do postawienia „Korsykanina o płaskich włosach” na równym poziomie z moimi znakomitemi klijentami, co mieli wielki nóż za pasem i lasso, zawieszone na łęku kulbaki.
Szczytem bezczelności było zakończenie książki. Wykazałem czarno na białem, ze cywilizacja Meksyku wyższą jest od kultury Stanów Zjednoczonych i że w interesie samych Yankesów powinna w Stanach zwyciężyć. Wówczas pracowaliby mniej, utrzymanie mieliby tańsze, i poznaliby lepiej rozkosze życia. Ogromna szkoda, zapewniam was, że rząd moich protektorów został obalonym, i nikt obecnie nie myśli o udzieleniu mi subwencji na wydanie mego dzieła. Pomyślcie tylko, coby to był za sukces niesłychany: przetłumaczona na język angielski, książka zrobiłaby furorę — poszłyby setki tysięcy egzemplarzy: