Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ocenionej wartości tych liści, zdolnych przytłumić głód i pragnienie.
Ojciec Rozalinda widział kilkakrotnie Pacha Mamę i opisał synowi dokładnie boginię i jej małżonka oraz świetny ich orszak. Spotkania te zdarzały się zawsze po postojach, obficie oblewanych, ze znajomymi mulnikami.
Wyruszając w drogę przez Despoblado, Rozalindo równocześnie wspomniał Chrystusa i Pacha Mamę. Mieszana krew, płynąca w jego żyłach, dawała mu niejako prawo żądania opieki obu tych bóstw równocześnie — pomiędzy przodkami swemi liczył bowiem jednego sklepikarza hiszpana z Salty (pozostali członkowie rodziny byli czystej krwi indjanami z plemienia Calchaquis). Jeśliby jeden z bogów go opuścił, Rosalindo miał nadzieję, że drugi, przyjdzie mu z pomocą.
Rozważywszy to, puścił się śmiało przez Despoblado.
Najstraszliwsze krajobrazy Kordyljerów mogłyby się wydawać rajem w porównaniu z tym płaskowyżem. Tu i owdzie tylko pod osłoną skał rosły tu karłowate i cierniste krzewy. Od czasu do czasu Rozalindo napotykał stosy żużli, ruiny wiosek i kościołów — szczałki dawnych osad górniczych, założonych kiedyś przez zdobywców hiszpańskich, gdy dotarli do tych niegościnnych obszarów w pogoni za złotem i srebrem. Później indjanie Calchaqui powstali, wymordowali górników, zburzyli ich osady i zarzucili tak starannie żyły złotodajne, iż niepodobna już ich było odnaleść.
W miarę posuwania się w głąb pustyni kraj stawał coraz rozpaczliwszy. Na tym płaskowyżu, gdzie w pewnych miesiącach śniegi leżą na wysokość człowieka, nie było teraz ani kropli wody. Obecność rud kruszcowych nadawała skałom całkowicie pozbawionym roślinności nadzwyczajne zabarwienia: niektóre szczyty były zielone zielenią malachitu, inne — czerwo-