Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Meksyk.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przed wyjazdem Rozalindo obliczy? otrzymana zlecenia — było ich czternaście. Nieść samemu czternaście zapalonych świeczek podczas procesji było oczywiście niepodobieństwem: mógł unieść najwyżej po cztery w każdem ręku.
Pomyślał jednak, że w Salta znajdzie z pewnością w jakimkolwiek szynku znajomego, dobrej woli, który podejmie się niesienia reszty i ruszył w drogę na lichym koniu, stanowiącym cały jego dobytek.
Chcąc godnie reprezentować swoją wioskę, pożyczył od sąsiada parę olbrzymich ostróg, które według podania miały należeć do pewnego gauchosa z Salty, jednego z tych bohaterów, którzy pod rozkazami Güemesa bronili niepodległości kraju przeciwko hiszpanom. Po obu stronach siodła zwisały mocne klapy skórzane, mające za zadanie chronić nogi jeźdźca od cierni krzaków przydrożnych. Owe skóry, widziane zdaleka, nadawały konikowi pozór karykatury pegaza.
Młody nasz góral był dumnym z dwóch rzeczy: z posiadania własnego konia i ze swego imienia.
Imię to, niezwykłe nawet w hiszpańskiej Ameryce, zawdzięczał matce, sentymentalnej metysce, która pragnęła zaznaczyć w imionach dzieci swój zmysł poetyczny.
Rozalindo przybył do Salta w sam dzień uroczystości. Był wrzesień, początek wiosny na południowej półkuli. Ze starych ogrodów miasta biła odurzająca woń kwiatów. Dzwony wszystkich kościołów i klasztorów biły od rana z całej mocy. Pułk artylerji górskiej, stanowiący załogę, w paradzie miał asystować procesji. Po ulicach krążyło niezliczone mnóstwo mnichów najprzeróżniejszych zakonów.
W chwili, gdy Rozalindo wchodził do kościoła, ruszyła procesja. Szły tedy najpierw przeróżne figury świętych, patronów wiosek okolicznych, otoczone orszakiem pobożnych. Mężczyźni, zsiadłszy z koni, szli niepewnym krokiem centaurów, dzwoniąc olbrzymiemi