Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

może przypominać. Podróżowałam z mężem, a pan na mnie nigdy nie spojrzał. Wszystkie względy podczas owej podróży poświęcał pan pewnej wdówce brazylijskiej, zresztą bardzo pięknej.
Powiedziała to po hiszpańsku, ową słodką, śpiewną hiszpańszczyzną, po jakiej można było odgadnąć, że języka tego nauczyła się w Ameryce, a której lekki akcent cudzoziemski przydawał pewnego, jakby dziecięcego wdzięku. Po chwili dodała z kokieterją:
— Znam pana, kapitanie! Zawsze ten sam! Ów gest z różą w Pompei był bardzo ładny! Był pana godzien.
Widząc się zapomnianą, nie mogąc brać udziału w rozmowie, toczącej się po hiszpańsku, poważna pani z impertynentką zabrała głos.
— Ach, Hiszpanja! — rzekła po angielsku. — Ziemia „caballer‘ów“! Cervantes! Lope! Cid!
Podniosła ku niebu oczy, pełne zachwytu. Zamilkła, jakby czegoś jeszcze szukając. Nagle pochwyciła marynarza za ramię i zawołała z wybuchem energji, jakby czyniąc wiekopomne odkrycie:
— Calderon de la Barca!
Ferragut się skłonił.
— Tak, pani.
Młodsza z pań uważała wówczas za stosowne przedstawić swą towarzyszkę.
— Pani doktór Fedelmann, znawczyni filozofji i literatury.
Ferragut, uścisnąwszy tłustą dłoń doktorki, puścił się na niedyskretne pytania.
— Pani jest Niemką? — zapytał młodą kobietę po hiszpańsku.
Poza złotą impertynentką domyślono się jakgdyby; ku młodszej damie padło niespokojne spojrzenie.
— Nie, — odrzekła tamta — Przyjaciółka moja jest Rosjanką; a ściślej mówiąc Polką.