Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gdybyśmy mieli zginąć na morzu, tobyśmy przecież zginęli razem.
Wdzięczyła się teraz uśmiechami, pełnemi niedomówień: położyła Ferragutowi ręce na ramionach, usta zbliżyła ku jego ustom; wargi jej się wygięły, jakby do pocałunku.
— Żleby ci było z Freyą?... Czy nie przypominasz sobie już naszej przeszłości?... Czyżem się aż tak zmieniła?
Ulises jednak pamiętał właśnie tę przeszłość i czuł, że wspomnienia te zbyt może były żywe. Jakby odległe, pełne zmysłowości, napół zapomniane melodje przychodziły mu na pamięć wraz z rozpalającemi zapachami młodego ciała. Wstrzemięźliwość, w jakiej żył ostatniemi czasy, dręczyła go teraz nakształt tortur.
Freya obserwowała tę walkę w rysach twarzy marynarza; uśmiechnęła się nagle z triumfem i naraz ustami przywarła do ust Ulisesa. Pewna była swej władzy... Pocałunek to był podobny do ich pocałunku w Neapolu, w Akwarjum... Całowanie zwycięskie i opanowujące.
Ale marynarz odepchnął ją od siebie równio brutalnie, jak poprzednio, gdy ciosem pięści zwalił ją na poduszki w pierwszych chwilach spotkania... Jakby ktoś trzeci wśliznął się pomiędzy nich, by rozerwać ich uścisk.
Kapitan, który już poczynał tracić przytomność umysłu i jak topielec opadał gdzieś poprzez drgające tafle zmysłowych bezbrzeży, dojrzał nagle trupią twarz Estebana, spoglądającą nań szklanemi oczyma. Potem pojawiła mu się Cinta, jakby w cmentarnej pomroce; płakała, jakby ona tylko miała odtąd prawo płakać nad porwanemi w strzępy zwłokami syna.
— A! nie!... nie!...
Zdumiało go wprost brzmienie własnego głosu: zdało mu się rykiem zranionego zwierzęcia, wyciem boleści.