Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Mare nostrum.djvu/19

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

che szmery ucieczek niewidzialnych stworzeń, niewyjaśniony łoskot upadku jakiegoś obrazu lub stosu książek budziły w nim roskoszne uczucia trwogi. I mimo promieni słonecznych, padających, przez dymniki, wydawało mu się, że spowijają go wszystkie tajemnice nocy. Podobała mu się ta samotność. Mógł ją był zaludnić własną fantazją i istoty żyjące wydawały się mu równie natrętnemi, jak nieznośne hałasy, wyrywające się z naszych snów najpiękniejszych. Strych — ach, nie, to był świat cały, istniejący od szeregu stuleci, którym mógł rozporządzać dowolnie i czynić zależnym od swych fantazyj. Wystarczało mu siąść na dnie jakiegoś kufra, rozkołysać go dowoli, głosem naśladować poszum burzy, by wnet uwierzyć samemu, iż jest na jednej z karawel,[1] na jednej z galer, czy na jednej z owych naw, jakie widywał na rycinach starych książek. Ponad głową wiatr bił w żagle, zdobne we lwy malowane i krucyfiksy. W tyle okrętu rysował się zamek, a rzeźbiona postać, zdobiąca dziób statku, nurzała się coraz w fale, by wychynąć wnet ociekającą kroplami wody.
Kufer, kołysany i popychany, dobijał wreszcie do urwistego brzegu olbrzymiej skrzyni; do zatoki w trójkąt wyciętej pomiędzy dwiema zestawionemi komodami; lub wreszcie na miękie, piasczyste wybrzeże stosów tkanin. I dzielny marynarz w otoczeniu swej załogi, licznej choć istniejącej tylko w jego wyobraźni, wyskakiwał na brzeg ze szpadą w dłoni i wdzierał się na górę książek, która dlań była łańcuchem Kordyljerów. W potężnym wysiłku zatykał starą lancę w stos woluminów i wnet nad głową powiewał mu sztandar zwycięski. „I czemużbym nie miał zostać zdobywcą?”

Przypominał sobie wprawdzie niektóre z rozmów ojca z jego ojcem chrzestnym, z których zdawało się wynikać, że niema już nic nieznanego

  1. Niewielki statek portugalski.