Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na ulicach pustych jeszcze i wilgotnych po deszczu dochodziły do uszu dziwne odgłosy kroków pierwszych przechodniów. Z wnętrza domów poprzez szpary zamkniętych drzwi ulatywały ostatnie mgły pełnego rozkoszy spokojnego snu.
Coraz było jaśniej w powietrzu. Zdawać się mogło, że się u góry coraz bardziej rozsuwały liczne muślinowe zasłony, aby przepuścić na ziemię snopy światła, najprzód na skrzyżowaniu ulic, potem coraz dalej aż do najgłębszych zakątków. Jasność owa szara i chłodna wydobywała z mroku nocnego niewyraźne jeszcze kontury miasta, ukazując jakby na ekranie latarni magicznej jego profile, fasady domów wilgotne jeszcze od niedawnej ulewy, dachy lśniące jak lustra, podcienia ze skapującemi ostatniemi kroplami, aleje ze szpalerem drzew o obnażonych na podobieństwo miotły gałęziach poruszanych przez wiatr oraz o wilgotnych porośniętych mchem pniach.
Gazownia zmęczona całonocną pracą wydawała swe ostatnie rzężenia. Znajdujące się pomiędzy żelaznemi palami zbiorniki gazu, opadając, czyniły wrażenie fałdujących się po całonocnem trawieniu zmęczonych żołądków, olbrzymi zaś komin z cegieł wypluwał w górę resztki czarnej flegmy rozrastającej się i przyjmującej kształ-