ciemne sylwetki członków załogi. Morze, dające się dostrzec jedynie od czasu do czasu w chwilach fosforycznego błysku, szumiało cicho. Od strony lądu donosiło się z ciemności ujadanie psów oraz śpiew dziecinny chłopców podążających do Cabanal, prawie zamierający z powodu dalekiej przestrzeni.
Proboszcz z pewnym niepokojem wpatrywał się w czerwonawą smugę światła, widoczną jeszcze na horyzoncie za grupą dachów w miejscu, gdzie się ukryło słońce. Nie podobał mu się ten odblask. Wiedział z doświadczenia, jako marynarz, że pogoda nie była zbyt pewna.
Nie przejmował się tem jednak. Wolał myśleć o sprawach, z któremi związane było jego szczęście. Nie mógł się uskarżać na swój los. Miał spokój w domu, dobrą żonę, zarobki, które mu pozwalały na wybudowanie w ciągu roku drugiej barki, mogącej stanowić parę wraz z Kwiatem majowym, wreszcie zaś syna, który był godny swego ojca, okazywał bowiem wielkie ukochanie morza i z czasem mógł zostać największym bogaczem w Cabanal. Słowem mógł się uważać za najszczęśliwszego z pośród śmiertelników. I nawet nie brakło mu przecież koszuli jak owemu szczęśliwcowi z bajki. Miał z górą dwunastkę, a to zapewniało mu kawałek chleba na starość.
Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/246
Wygląd
Ta strona została przepisana.