Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/181

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sposób, aby światło mogło być widziane jedynie od strony morza, potarł jedną po drugiej trzy zapałki.
Nadobna rozwinęła teraz całą swą szybkość. Leciała z fali na falę, podnosząc się wysoko, to znowuż pochylając się na dół. Czyniła wrażenie konia, który co chwila gryząc wędzidła pochyla się naprzód, aby następnie znowu się wspiąć. Ryk morza wzmagał się gwałtownie, wnet jednak załoga barki podrzuconej w górę dostrzegła wyraźnie brzeg oraz poruszającą się na nim grupę czarnych sylwetek. Po chwili nagle nastąpiło straszne wstrząśnienie. Barka zatrzymała się gwałtownie. Rozległ się silny trzask. Jednocześnie wicher zerwał żagiel, fala zaś zalała pokład, przewracając żeglarzy i porywając pakunki.
Utknęli na mieliźnie zaledwie o kilka metrów od brzegu.
Gromada sylwetek rzuciła się jakby w ataku na barkę i nie odezwawszy się ani słówkiem do strwożonych żeglarzy, porwała pakunki, podając je z rąk do rąk wyciągających się w długim łańcuchu, którego koniec znajdował się na brzegu.
— Wuju, Wuju! — zawołał Proboszcz, wydostając się z wody, która sięgała prawie do piersi.
— Jestem — odezwał się glos z brzegu. — Prędzej! Spieszmy się!...