Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pancerniki, oddalając się coraz bardziej, znikały z horyzontu zupełnie i tylko obłoczki dymu unosiły się jeszcze czas jakiś na błękitnem tle nieba, aż wreszcie i one się rozproszyły w przestrzeni.
Przed wieczorem zaczął się zarysowywać niby ciemny łuk grzbietu wieloryba we mgle. Widać już było ląd. Tonet przypomniał sobie ten występ brzegu, przylądek Mała Dona. Na lewo znajdował się Algier.
Wiatr wzmagał się coraz bardziej. Nadęty żagiel niemal się przewracał na pochylonym maszcie; przód barki pogrążał się w wodę, to znowuż wznosił się do góry, niby pozdrawiając z szacunkiem pieniącą się wodę, po której ośmiela się płynąć. Okryta pianą Nadobna skrzypiąc i kołysząc się posuwała się teraz szybko naprzód, jak dobywająca ostatnich sił i czująca bliskość stajni i wypoczynku znużona szkapa.
O zmierzchu zaczęły się wyłaniać niby z gęstej mgły nowe obrazy: wzgórza z białemi plamami domów. Barka płynęła teraz jeszcze szybciej. Zdawało się, że ląd ją przyciąga, a jednocześnie sam się oddala niby czarowna kraina w bajce przed podążającym ku niej wędrowcem.
Nadobna kierując się ku stronie południowowschodniej ominęła przylądek wraz z nadejściem nocy. Wkrótce żaglowała już wzdłuż wybrzeża unosząc się niby w tańcu wesołym na falach.