Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

byłoby na nim zasiąść w purpurze księcia Kościoła! Zasiadłem na nim...
— Jestem arcybiskupem, jestem kardynałem, nie powinienem mieć już żadnych pragnień. Niestety, szczęście ucieka od nas, jak ów słup ognisty przed hebrajczykami: widzimy je, zdaje się nam, że je wnet pochwycimy, ale jest ono nieuchwytne. Jestem obecnie stokroć nieszczęśliwszy, niż wówczas, kiedy wywalczałem sobie stanowisko i kiedy uważałem się za najnieszczęśliwszego z ludzi. Młodość dawno przeminęła. Wyżyny, na które się wzniosłem, które ściągają na mnie spojrzenia wszystkich, nie pozwalają mi się bronić. Tomaso, miej litość nademną, jestem godzien litości! Być ojcem i ukrywać się z tem, jak ze zbrodnią! Kochać swoją córkę miłością tem większą, im bliżej czuję się śmierci i wiedzieć, że to czyste uczucie biorą za obrzydliwą namiętność.
Straszne oczy Don Sebastyana, te oczy, które napełniały trwogą całą dyecezyę, napełniły się łzami.
— Mam jeszcze inne troski — ciągnął dalej — przeczuwam i boję się przyszłości. Po mojej śmierci córka posiądzie wszystko, co mam, — będzie bardzo bogata. Wrogowie moi nazywają mię skąpcem. Nie jestem skąpy, ale przewidujący i chciałbym zabezpieczyć dobrobyt tej, którą kocham. Zebrałem wiele — mam pastwiska w Estramadurze, winnice w La Manche, nieruchomości, a przedewszystkiem papiery procentowe, wiele papierów procentowych. Jako dobry hiszpan lubię pomagać memi pieniędzmi rządowi z warunkiem, żeby pie-