Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wydaje się nam olbrzymie, jest tylko ziarnkiem pyłu w nieskończoności. To, co nazywamy gwiazdami, są to słońca takie, jak nasze, otoczone planetami podobnemi do naszej ziemi, lecz oddalenie czyni je niewidzialnemi. Wieleż ich jest? W miarę, jak człowiek udoskonala instrumenty optyczne i przenika coraz bardziej przepaści niebieskie, odkrywa ich coraz więcej. Za światami znanemi ukazują się w głębi nocy światy nowe. Globy, toczące się w przestrzeni, są niezliczone. Jedne — to zamieszkałe, jak nasz, światy; na innych niegdyś kwitło życie — dziś zamarłe, samotnie krążą w bezmiarach, oczekując na nową ewolucyę życia; inne w końcu dopiero rodzić się zaczynają. Droga mleczna jest pyłem gwiazd, tworzących dla naszych oczu jedne masę; jednakże między niemi leżą przestrzenie, w których mogą się wygodnie poruszać trzy tysiące takich, jak nasze słońce z całą eskortą planet.
— Więc — spytał nieśmiało stary organista, ukazując na katedrę — czegóż nas tam uczą?
— Niczego, — odpowiedział Gabryel.
— A my ludzie czem jesteśmy — spytał Perrero?
— Niczem.
— A państwo, prawa, obyczaje społeczne? — dorzucił dzwonnik.
— Niczem, zawsze niczem.
Sagraria utkwiła w stryju oczy, rozszerzone przez kontemplacyę nieba.
— A Bóg — pytała głodkim głosem.
— Gdzie jest Bóg? Gabryel stał oparty o balustradę galeryi.