Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie mniej skarżył się kapelmistrz.
A msza, panie Estabanie! Jakaż nędzna msza na tak wielkie święto! Cztery instrumenty, wynajęte w mieście i kilka kawałków Rossiniego — byle broń Boże nie zadługich — trzeba byłoby za nie drogo płacić. W takich warunkach stokroć lepiej byłoby zadowolić się organami.
Stary obyczaj wymaga, ażeby w wilię święta przed katedrą grała muzyka akademii wojskowej. Całe Toledo zbiega się na tę serenadę, która jest wypadkiem dnia w monotonnem życiu miasta. Prócz tego zjeżdża się z Madrytu i z prowincyi wielu cudzoziemców na walkę byków, co odbywa się nazajutrz.
Dzwonnik zaprosił swych przyjaciół na muzykę, której słuchano z galeryi greko-rzymskiej w głównej fasadzie. Z chwilą, kiedy pogaszono światła na Claveriasie i kiedy Don Antolin zamknął drzwi od ulicy, Gabryel i inni, nie wyłączając Sagrarii, przemknęli się ostrożnie do Mariano. Towarzyszyła też mężowi żona szewca, jak zawsze z niemowlęciem, uwieszonem u obwisłych piersi. Usiedli wszyscy przed kamienną balustradą.
Ratusz był przybrany girlandami świateł, odbijających się na granicie katedry, jak łuna pożaru. Między małemi drzewami przechadzały się przybrane w kwiaty dziewczynki w białych sukniach. Za nimi postępowali kadeci z dłonią na rękojeściach szabel — smukli i zręczni w szerokich, tureckich szarawarach. Ponad czerwonością oświetlonego placu, wzrok gubił się w bezmiernej głębi ciemnego, letniego, usianego pyłem gwiazd, nieba.