Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Katedra cz. 2.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dry. Domy znikały w powodzi wież, kopuł i absyd. Gdziekolwiek obróciłeś oczy, wszędzie spotykałeś kościoły, kaplice, klasztory, byłe szpitale. Religia poddała swej władzy dawne przemysłowe Toledo i teraz gniotła jeszcze swą kamienną skorupą zmarłe miasto. Na niektórych dzwonnicach powiewał mały czerwony sztandar, z białym kielichem, znaczyło to, że, świeżo wyświęcony, ksiądz odprawiał pierwszą mszę.
— Nie byłem tu nigdy jeszcze, i dawno nie widziałem tego sztandaru — powiedział Don Martin, siadając na belce obok Gabryela. — Zaciąganie się do stanu kapłańskiego nie przerywa się ani na chwilę, a większość rekrutów wybiera karyerę duchowną, dlatego, że widzi Kościół ciągle tryumfujący, więc ma nadzieję świetnej przyszłości. Biedni ludzie. Mnie również zaprowadzono przed ołtarz wśród śpiewu i mów uroczystych, jak tryumfatora. Dym kadzideł przesłaniał wszystko przed memi oczyma; rodzina płakała ze wzruszenia, widząc mnie sługą Boga... Ale nazajutrz po święcie, kiedy zgasną świece i kadzielnice, kiedy kościół przyjmie swój zwykły wygląd, zaczyna się życie nędzy i intryg. Trzeba zarobić na kawałek chleba!... Cóż znaczy siedem douros na miesiąc!...
Gabryel potakiwał ruchem głowy.
— Tak, jesteście pierwszemi ofiarami. Czasy wielkich majątków duchownych minęły bezpowrotnie. Nieszczęśliwi chłopcy, wdziewający sutannę w nadziejach zdobycia mitry, robią na mnie wrażenie emigrantów, udających się w strony dalekie, mające sławę krajów bogatych, które jednak przez wie-